Wyprawa na pstrągi - opowiadanie

Powiadom znajomego:

28 III 2009 

„Wyprawa na pstrągi”

Jest wczesna wiosna 2009r. Zaprosił mnie na pstrągi znany moczykij, spinningista Karol Ch. Samochód zostawiamy we wsi B…… . Mała wioska uroczo położona wśród lasów, trochę zapomniana przez Boga i ludzi, którą przecina obiekt naszych wędkarskich zainteresowań rz. M…… .

Jestem z psem, towarzyszem moich wędkarskich wypraw. Suczka Kora, czarny jamnik krótkowłosy, wzbudza zainteresowanie miejscowych piesiowatych kawalerów. Muszę prowadzić ją na smyczy, aby nie doszło do „złamania prawa”. Dopiero po przejściu 200m, nawet najbardziej zawzięte na suczą cnotę kundle, rezygnują z podążania naszym tropem. Mogę uwolnić Koruszka ze smyczy.

Idziemy w górę rzeki aby nie płoszyć pstrągów. Prawym brzegiem nie da się przejść. Leżące na ziemi, powycinane przez służby leśne akacje, przerastają młode pędy wyrastające od korzeni. Tworzy to plątaninę nie do przebycia. Liczne kolce szarpią ubranie, drapią po rękach, zrywają nakrycie głowy. Koruszek też ma problemy. Poruszamy się w żółwim tempie.

Rzeczka wąziutka, około 6 do 8 metrów szerokości, płytka. W niektórych miejscach można ją przejść bez trudu w butach woderach. Przekraczam ją trzy razy. Koruszek przepływa bez większych problemów. Słyszę z daleka donośne krzyki żurawi. Zima w tym roku trzyma długo. Koniec marca, a na drzewach brak oznak wiosny. Tylko na niektórych krzewach słabo widoczne zielone czubki pączków czekają przyczajone, niecierpliwie oczekując ciepła słonecznego, aby móc eksplodować szaleństwem zieleni. Sprawiają wrażenie sprinterów spiętych w blokach startowych, którzy na strzał startera – Słońca wystartują w corocznym wyścigu o dominację, o przestrzeń życiową, o życie.

Łowimy woblerami. Woda jest płytka. W niektórych miejscach głęboczki, rynny i podmyte brzegi. Głębokość nie przekracza 1,5m. Tam staramy się zarzucać nasze przynęty. Jestem sceptyczny co do wyników dzisiejszego wędkowania. Liczne drzewa, krzaki i wyschnięte badyle ubiegłorocznych pokrzyw sprawiają mnóstwo kłopotów. Co chwilę żyłka zaczepia o nie, powodując problemy w poprawnym prowadzeniu przynęty. Nie zabrałem polaroidów, nie widzę przez to podwodnych zawad. Od czasu do czasu mój wobler zbiera z dna „paprochy” lub trafia na zaczepy. Pstrągów ani na lekarstwo.

Pocieszam się oglądając cuda przyrody. Kompletna dzicz. Na każdym kroku spotykam liczne tropy zwierząt. Koruszek jest w swoim żywiole. Nos przy ziemi i czyta książkę zapachów merdając z zadowolenia ogonem i wierzcie mi, nie byle jaki z niej czytelnik. Ona zawsze ma dobry humor. Jak każdy pies żyje w świecie zapachów, a tutaj w koło tyle wiadomości, tyle informacji do zdobycia. Jak w wielkiej bibliotece przyrody przerzuca jedną kartkę za drugą. Łapki jej się zapadają w podmokłym gruncie i szoruje brzuszkiem po błocie. Już wyobrażam sobie jak będzie wyglądał mój fotel w samochodzie. Całe szczęście, że od czasu do czasu musi przepłynąć rzeczkę.

Wchodzimy w okolicę w której dominują bobry. Spustoszenie jakie dokonują te zwierzęta jest porażające, a siła ich szczęk budzi respekt. Powalone drzewa leżą bezładnie, niektóre w poprzek rzeki, tworząc naturalne kładki. Co kilkanaście metrów widoczne są miejsca w których bobry wychodzą z wody na ląd. Przy niektórych usypane, uklepane łapkami wzgórki z piachu i błota wymieszanego z roślinnością, świadczą o tym, że bóbr tutaj właśnie czyścił swoje futerko, dokonując codziennej toalety. Tam gdzie podłoże jest gliniaste widać wyraźne ślady łapek z odciśniętą błoną pławną między palcami.

W tym szarym, bezbarwnym, uśpionym jeszcze zimowym środowisku, nagły błysk latającego klejnotu – zimorodek. Rozbłysnął w świetle promieni słonecznych demonstrując bogactwo swoich kolorów. Niczym piękna modelka w świetle fleszy aparatów fotograficznych, zabrylował wśród tłumu szarości. Zniknął jednak szybko, lecąc wzdłuż strumienia i schował się za licznymi drzewami. Jak piękna dziewczyna zawstydzona swoją urodą, skrył się za parawanem tajemniczości.

Poruszamy się cicho, prawie bezszelestnie, aby nie płoszyć pstrągów. Zobaczyłem wreszcie sprawców licznych krzyków – parę żurawi, która oznajmia wszem i wobec chęć do rozmnażania. Ogłaszają to z dumą, wysoko wznosząc głowy, obejmując w posiadanie swoje terytorium. 

Zmieniam kolejnego woblera. Dotychczasowe moje starania okazały się daremne. Stosowałem woblery od 3 do 6 cm, bez pobić. Postanowiłem zastosować błystki obrotowe. Na początek zakładam 1-kę typu „Aglia”. Trzeba ją podrywać w momencie zetknięcia z wodą, aby nie uderzała o dno i nie zbierała „paprochów”. W pewnym momencie mam ostre szarpnięcie. Nie jestem przekonany, czy to był atak ryby, czy skrzydełko mojej przynęty uderzyło o podwodną zawadę. Aby to sprawdzić ponawiam rzuty w to miejsce. Szarpnięcie nie powtarza się. Prawdopodobnie był to nieudany atak pstrąga, tzw. skubnięcie, ale nie jestem tego pewien. Za chwilę Karol krzyczy: „mam – ale kaban!”. Po chwili: „spuściłem go, za wysoki brzeg!” i dodał kilka niecenzuralnych słów. Możliwe, że pstrągi zaczęły żerować. Jest to pocieszające.

Po przebrnięciu kolejnych 30 metrów, na lekkim łuku rzeki, znajduję obiecującą rynnę. Głębokość około 0,8 metra, a co najważniejsze, można w miarę swobodnie zarzucić przynętę. Obrotówkę zmieniam na 4 cm pływającego woblera. Woda w tym miejscu jest wyjątkowo przezroczysta, za sprawą promieni słonecznych widać dno i każdą podwodną zawadę. Stoję bez ruchu, wtapiając się w tło. Staram się uspokoić potencjalne ofiary. Rzucam woblera, a następnie wypuszczam go jeszcze kilka metrów z prądem rzeki, aby wypłynął pod obiecujące nawisy z korzeni i gałęzi. Pierwsze przeciągnięcie niezbyt głębokie, asekuracyjne, w obawie przed zaczepami. Powtarzam próbę bardziej śmiało i nagle widzę błysk ryby. Wyprysnęła z prędkością błyskawicy spod podmytych korzeni drzew i nareszcie czuję błogie drżenie szczytówki mojego wędziska. Jest pierwszy potokowiec. Na oko widzę, że nie ma wymiaru. Delikatnie wypinam rybę, rozkoszując się widokiem pięknych wyrazistych barw. Długość około 27 cm. Ryba powraca do wody. Oddycham głęboko – nareszcie! Na taką chwilę czeka się nieraz godzinami.

Za kolejnym zakrętem rzeki słyszę wołanie Karola: „… jak chcesz zobaczyć bobry to szybko przychodź!”. Zostawiam obiecujący głęboczek, który właśnie obławiałem i staram się w miarę szybko dotrzeć do Karola. Rzeczywiście, po przeciwnej stronie rzeki pod nawisem z korzeni podmytego drzewa widzę trzy bobry, a właściwie ich tylne części ciała. W desperacki sposób próbują schować się w plątaninie korzeni. Miejsca jest jednak za mało. Co chwilę jeden z nich wypływa na otwartą przestrzeń i ponawia próbę ukrycia się. Jest jeden dorosły osobnik i dwa mniejsze. Prawdopodobnie mama bobrzyca wybrała się z podrośniętymi dziećmi na zakupy do leśnego supermarketu, a Karol zaskoczył je przy śniadaniu. Nigdy nie widziałem dzikich bobrów tak blisko. Dzieląca nas odległość nie była większa niż 8 metrów. Pozostawiamy bobrzą rodzinkę w spokoju i ruszamy dalej.

Kolejne rynny i głęboczki nie przynoszą efektów. Zmiana przynęt pod względem koloru i wielkości też nie pomaga. Zaczynam być znudzony. Karol – gdzie to eldorado pstrągowe?! No wiesz, jak byłem tutaj trzy lata temu to trafiały się nawet kilówki - odpowiada Karol. Wyszło szydło z worka. To było trzy lata temu. By Cię kaczka kopła! Okazuje się, że z powodu długiej zimy ciągnęło Karola nad wodę jak wilka do lasu, mnie zresztą też. Udaję złość, ale w duszy jestem zadowolony z wypadu na łono natury. Dotleniłem się, rozprostowałem zastałe kości, a przede wszystkim napasłem oczy widokiem dzikiej przyrody.

Dochodzimy do niewielkiej polanki, na której pasą się trzy sarenki. Podniosły głowy, strzygą uszami i patrzą na nas wielkimi pięknymi oczami. Wydają się być zdziwione widokiem dwunożnych istot brnących niezdarnie po błocie. W oddali słychać szczekanie kozła. Pan tego stadka informuje nas głosem, że czuwa i jest w pobliżu. Daje jednocześnie sygnał sarnom aby podążyły za nim. Po chwili odbiegają, nie spiesząc się i znikają w gęstwinie.

Kora już wcześniej informowała mnie, że w pobliżu znajdują się dzikie zwierzęta. Nos lekko podniesiony, nozdrza łowią zapachy. Kieruje do mnie znaczące spojrzenia, które wydają się pytać: nie czujesz tego zapachu? Uszy podniesione łowią każdy szmer. Sierść na grzbiecie jej się zjeżyła i wydaje z siebie głęboki warkot, raczej bulgot. Jej spojrzenia mówią: nie dosyć, że głuchy to nie czuje i nie widzi moich sygnałów, jak tu się nie zdenerwować?! Widzę Koruszku, a że głuchy to prawda, nosa też nie mam tak doskonałego jak ty. Nie musisz się od razu denerwować!

Po pięciu godzinach wędkowania mam dosyć. Karol chce iść dalej, więc stanowczo przekonuję go, że trzeba wracać. Dzień jest jeszcze zbyt krótki, robi się zimno.

Wychodzimy na wąską ścieżkę, a następnie duktami, czasem na przełaj przez las, wracamy w stronę samochodu. Kora jest potwornie zmęczona, ledwo powłóczy nogami. Wywieszonym jęzorem omal nie zamiata podłoża. Rozmawiamy o minionym i przyszłym sezonie wędkarskim. Obaj należymy do starszego pokolenia wędkarzy. Karol jest młodszy ode mnie o rok, ale obaj urodziliśmy się w końcu lat czterdziestych ubiegłego wieku.

Z wędkarstwem miałem styczność od najmłodszych lat. Ojciec mój był zapalonym wędkarzem. Zaczynałem jako wędkarz spławikowy. O wędkarstwie spinningowym wówczas mało kto słyszał. Karol nazwałby mnie „szuwarkowcem” lub „prawdziwkiem”. Wędkowałem wędkami bambusowymi uzbrojonymi w kołowrotki o ruchomej szpuli. Wówczas był to najwyższy szczyt techniki. Nie wszystkich było na to stać. Niektórzy wędkowali kijami leszczynowymi. Zamiast kołowrotka wbijali w nasadę kija dwa gwoździe, na które nawijali żyłkę. Spławiki wykonywało się z gęsiego pióra lub z korka od butelki, odpowiednio oszlifowanego papierem ściernym i przebitego wystruganym patyczkiem. Dobrze jeżeli była farba i można było to pomalować.

Wychodzimy na szerszą, utwardzoną ścieżkę. Mam dosyć przedzierania się przez bezdroża i zarośla. Pajęczyn też mam dosyć. Dobrze, że nie ma jeszcze komarów. Musi być tutaj niezła wylęgarnia. Nadal poruszamy się wzdłuż strumienia. Co chwilę mijamy liczne, zdewastowane budowle spiętrzające wodę. Widać resztki obwałowań i jazów. Były tu również młyny wodne. Są to budowle prawdopodobnie poniemieckie. Szkoda, że wszystko to zostało zrujnowane.

Widzę już samochód. Wycieczka się udała. Jesteśmy zmęczeni, ale w dobrych nastrojach.

                                                                                                        Franek

 

P.S. Karol zmarł w 2014 roku. Wspomnienia te poświęcam jego pamięci.

Menu